poniedziałek, 15 czerwca 2015

20 minut z aniołem. Recenzja na pożegnanie.

Czerwiec będzie miesiącem pożegnań - z afisza schodzą aż dwa tytuły: "Czerwone Nosy" i "Dwadzieścia minut z aniołem". O ile za tą pierwszą sztuką tęsknić nie będę, "Dwadzieścia minut..." polecam wszystkim, którzy nie widzieli, a także tym, którzy chcą zobaczyć raz jeszcze.


Recenzja była emitowana na antenie Radia Olsztyn w maju 2013r.



Mimo niełatwej wspólnej przeszłości, wbrew układom politycznym i nakazom lub zakazom władz, mamy słabość do muzyki i literatury rosyjskiej. Jakieś wspólne akordy muszą nam brzmieć w słowiańskich duszach. I chociażby dlatego spodoba się państwu 20 minut z aniołem, nowa propozycja olsztyńskiego teatru.
To dwie jednoaktówki Aleksandra Wampiłowa, luźno ze sobą powiązane… a właściwie wcale ze sobą nie powiązane; łączy je jedynie miejsce akcji – hotelowy pokój, chociaż nie ma pewności, czy to pokój w tym samym hotelu, a nawet czy w tym samym mieście. Mieście gdzieś na prowincji, dokąd przyjeżdżają – w akcie pierwszym tytułowy metrampaż, zapalony fan piłki nożnej, a w akcie drugim dwaj akwizytorzy, cierpiący po hucznie spędzonej nocy. 


Przygoda z metrampażem to trochę farsa, a trochę niemal klasyczna komedia omyłek – pełna zwrotów akcji i pojawiających się niespodziewanie nowych postaci. 20 minut z aniołem to nieco refleksyjna i kameralna miniatura, wręcz anegdota przełożona na język teatru. Twórczość Wampiłowa nie bez powodu jest porównywana do twórczości Czechowa i Gogola – oglądając obie jednoaktówki śmiejemy się czując, że tak naprawdę śmiejemy się z tych ułomności, które są bliskie ludziom od zawsze, bez względu na realia epoki, w której przyszło im żyć. Konformizm, lęk przed władzą, lęk przed nieznanym, nieufność… To wszystko jest w nas. I warto się czasami z tego zdrowo pośmiać.


Nie ma głównych bohaterów, nie ma mniej i bardziej ważnych ról. Andrzejowi Bartnikowskiemu, reżyserowi 20 minut z aniołem udało się poprowadzić całość jak doskonale nastrojoną orkiestrę. Na jej tle wybijają się oczywiście fragmenty solowe – rewelacyjny Maciej Mydlak w roli kierownika hotelu, cierpiącego męki z powodu swej niewiedzy, cóż to za ważna funkcja ten metrampaż i dotrzymujący mu kroku Marcin Kiszluk i Grzegorz Gromek, którzy w obydwu częściach wcielili się w dwie różne postacie, w drugim akcie tworząc jeden z najlepszych duetów, jaki miałam okazję widzieć na deskach teatru. To fantastyczne móc patrzeć, jak dojrzewali i rozwijali się ci aktorzy i jak wiele jeszcze przed nimi.


Taka jest specyfika łączonych ze sobą jednoaktówek, że niektórych aktorów możemy zobaczyć w dwóch różnych rolach. Dla aktorów to ciekawe doświadczenie, a dla nas, widzów, dodatkowa możliwość ich umiejętności . W dwóch rolach możemy więc zobaczyć Agnieszkę Pawlak, grającą dwie kompletnie różne żony, Macieja Mydlaka – jej dwóch, kompletnie różnych mężów, a także Marcina Kiszluka i Grzegorza Gromka, których zdążyłam już pochwalić i Mariana Czarkowskiego, który w pierwszym akcie stworzył bardzo dobrą, prostą, ale zaskakującą postać komentatora sportowego, wyprowadzonego z równowagi tym, co dzieje się na scenie, a w akcie drugim, czyli tytułowych 20 minutach z aniołem, jako Chomontow jest zbyt… No właśnie trudno mi określić zbyt „co”. Bo jest i wiarygodny, i naiwny, i czysty. Myślę, że autor sztuki w tym przypadku za bardzo przywiązał się do dwóch innych bohaterów, zaś prosty przekaz jaki ma do wypowiedzenia aktor grający Chomontowa, jest właśnie zbyt prosty, zbyt oczywisty dla nas, ludzi żyjących w nieprostej rzeczywistości.

Zdjęcia ze strony Teatru.

W rolach pojedynczych (co nie znaczy, że gorszych), wystąpili Agnieszka Giza i Cezary Ilczyna.
Wszystko gra jak w orkiestrze. Jest śmiesznie, czasem nawet bardzo śmiesznie, trochę sentymentalnie, trochę refleksyjnie. 20 minut z aniołem to idealna propozycja dla tych, którzy lubią w teatrze rozrywkę – ale rozrywkę inteligentną, daleką od poziomu estradowego kabaretu.
Ponadczasowy pokój hotelowy i kostiumy z epoki stworzyła Anna Męczyńska, całość oprawił muzycznie i wyreżyserował Andrzej Bartnikowski.


reżyseria i opracowanie muzyczne: Andrzej Bartnikowski
scenografia: Anna Męczyńska

obsada:
Agnieszka Giza
Agnieszka Pawlak
Marian Czarkowski
Grzegorz Gromek
Cezary Ilczyna
Marcin Kiszluk
Maciej Mydlak

niedziela, 31 maja 2015

Dziwka z Ohio. Recenzja.

Co prawda do końca sezonu zostało jeszcze kilka tygodni, ale już dzisiaj mogę powiedzieć, że to był bardzo dobry sezon w teatrze Jaracza. Obyło się bez spektakularnych wpadek, było kilka dobrych i bardzo dobrych przedstawień. Zdarzyły się też i słabsze – i właśnie do tej kategorii muszę z wielkim żalem zaliczyć najnowszą premierę.
Z wielkim żalem, bo Dziwka z Ohio okazała się być podobna do kiepskich filmów – wszystko co najlepsze, to tytuł i zwiastuny. A w środku kolorowa, przewidywalna papka. Papka, na którą szkoda trójki takich aktorów – Alicja Kochańska, Artur Steranko i Dawid Dziarkowski mogliby przecież stworzyć wspaniałe, porywające role. Gdyby mieli z czego tworzyć.


Hanoch Levin, izraelski dramaturg, poeta i reżyser o polskich korzeniach, zajmował się satyrą, pisał dramaty polityczne i komedie. Nazywany bywa izraelskim Beckettem, porównywany do Gombrowicza. Jest autorem 60 sztuk teatralnych, w Polsce wystawiono tylko część z nich. Dziwka z Ohio nie należy do tych, po które reżyserzy sięgali najchętniej, może dlatego, że – chociaż Levin był twórcą kontrowersyjnym (a w swoim kraju nawet cenzurowanym) – wielkich odkryć w tym co napisał nie ma.

Ta sztuka jest o samotności, o tęsknocie za szczęściem i za bliskością drugiego człowieka. Jest też o tym, jak potrafimy krzywdzić się nawzajem i jak nie potrafimy ze sobą rozmawiać. I o tym, że nawet najsłabsi i najmarniejsi mają prawo do marzeń... Już było, prawda? Wiele razy, od stuleci. A czasami nawet lepiej napisane.
Oglądamy więc sztukę w każdej minucie przewidywalną. Sztukę, w której żebrak zachowuje się jak żebrak – upodlony i biedny. Dziwka jak to dziwka, jest przebiegła i chciwa, chociaż pewnie ma złote serce. Syn walczy z ojcem, mimo że przecież naprawdę się kochają, tylko żaden z nich nie potrafi tego okazać... A do tego rzeczywistość miesza się ze snem, śmiech z patosem... Było, prawda? Tak, było, wiele razy.


Lichość tekstu czują też chyba sami aktorzy – kilkakrotnie odnosiłam wrażenie, jakby bez przymrużenia oka wysyłali w stronę widowni komunikat – oto ja będę grać, że gram swoją postać i za chwilę powiem kilka banałów. Autentycznych, pozbawionych plastiku scen było niewiele i według tego kryterium najlepiej z całej trójki wypadł Dawid Dziarkowski. Artur Steranko i Alicja Kochańska są niemal ciągle schowani za swoimi maskami, może poza początkiem pierwszej i końcem ostatniej sceny. No, ale tak jak mówiłam, byłoby dużo lepiej, gdyby było co grać.


Słabym punktem jest opracowanie muzyczne, pozbawione pomysłu – słucha się przyjemnie, ale powtarzające się utwory zbyt nachalnie starają się ciągle przypominać, że autor sztuki pochodził z Izraela i że tam właśnie toczy się akcja (a nie w Ohio). Solidnym punktem jest scenografia, zwłaszcza trzeci, milczący uczestnik pierwszej sceny, przebrane za pudla różowe krzesło.

Zdjęcia pochodzą ze strony Teatru.

Proszę mnie nie zrozumieć źle – Dziwka z Ohio nie jest bardzo złym przedstawieniem. Jest po prostu nijaka, mimo kolorowych kostiumów i wysiłków aktorów. Wysiłków, które doceniam – Dawid Dziarkowski już po raz drugi w tym sezonie udowodnił, że ma potencjał i rośnie z niego wyśmienity aktor; Artur Steranko potwierdził swoją – zwykle trzymającą poziom – formę (chociaż, to już na marginesie, jest na rolę Hojbittera zwyczajnie za młody); Alicja Kochańska, wracająca na scenę po trzech latach, pokazała, że warto było na jej powrót czekać. Po prostu łyka się to przedstawienie jak mdłe karmelki, tęskniąc za wyrazistym smakiem.

Recenzja jak zwykle emitowana na antenie Radia Olsztyn.

środa, 27 maja 2015

Złoty Smok. Recenzja.

Już kilka razy w tym sezonie to, co widziałam na scenie różniło się znacznie od tego, czego się spodziewałam idąc do teatru. Czasami było to zaskoczenie negatywne, częściej pozytywne.
Złoty Smok pobił wszelkie rekordy.


Recenzja była emitowana na antenie Radia Olsztyn 13.05.2015r. w Olsztyńskim Tygodniku Teatralnym.


"Wydawało mi się, że wszystko już widziałam", kręcąc głową powiedziała znajoma, z którą wychodziłam z teatru. A ponieważ daleka jestem od stwierdzenia, że i ja widziałam wszystko, więc trudno mnie zaskoczyć, przyznaję od razu, że mocno mnie oszołomił Złoty Smok, najnowsza propozycja Sceny Margines.
I od razu też dodam, że trudno pisać o tej sztuce tak, żeby nie zdradzić zbyt wiele – a nie chcę państwu odbierać przyjemności zaskoczenia, szukania odpowiedzi i pytań, jakie należy sobie siedząc na widowni postawić.

Tytułowy Złoty Smok to chińsko–tajsko–wietnamska restauracja, nad którą wznosi się budynek. Kilka pięter, kilkanaście mieszkań, kilkudziesięciu mieszkańców i ich opowieści, pozornie nie związane ze sobą, z których wyłania się wspólna historia, oglądana z różnych miejsc, opowiadana na kilka głosów – i to jak opowiadana! Śpiewem, tańcem, krzykiem, szeptem.
Kilkuosobowa chińska rodzina, dwie stewardessy, sklepikarz, pijący z rozpaczy mąż i porzucająca go żona i wreszcie niemal żywcem wyjęci z bajki La Fontaine'a Mrówka i Pasikonik – to wszystko rozpisane na pięcioro aktorów. Tak, rachunek może się nie zgadzać, ale to nie szkodzi, nie ma znaczenia. Nie ma znaczenia płeć, kostium, rekwizyt. Komedia omyłek? Nic z tych rzeczy. Oniryczny, absurdalny, post–postmodernistyczny koktajl, zlepek obrazów i dźwięków. Najpierw wygląda to jak wygłup, żart, przeciągająca się próba. Sens pojawia się później, jak łódź z uchodźcami na dalekim oceanie, jak ludzki ząb na dnie zupy w chińsko–tajsko–wietnamskiej restauracji. I wtedy kończą się wygłupy.


Rzeczownikiem "człowiek" rządzą przypadki. To one rzucają nas w jakiś punkt czasu i przestrzeni, wybierają po której stronie granicy jesteśmy, czy zamawiamy dania z karty, czy stoimy na zmywaku. Czy jesteśmy mrówką skrzętną, bogatą, czy lekkoduchem pasikonikiem, zdanym na łaskę innych.
Reżyser Iwo Vedral przestawił o 90 stopni scenę i widownię, aktorom założył przypadkowe kostiumy, dorzucił garść przedmiotów. I z tego pozornego chaosu ulepił Złotego Smoka. Spektakl, który zapiera dech. A przy tym zaskakująco mało wymagający od widowni – jeśli kogoś jakimś cudem nie zmusi do głębszych refleksji, to przynajmniej rozbawi piosenkami. I tym, że blondynka pokazuje biust.
Fantastyczne są w tym spektaklu kobiety – demoniczna lub naiwna Joanna Fertacz i Małgorzata Rydzyńska, którą widziałam wcześniej jako rozpustną zakonnicę i nie całkiem niewinną nastolatkę, ale dopiero tu, w Złotym Smoku, w tej przedziwnej podwójnej roli kupiła mnie bez reszty. Jej monolog o powrocie do domu jest wstrząsający i piękny, zapada w pamięć na długo.
Świetni są również mężczyźni – kapitalnie obsadzony Jarosław Borodziuk, Grzegorz Gromek, co jakiś czas kradnący innym całe show i zaskakujący Dominik Jakubczak, i zabawny, i wzruszający. Mam wrażenie, że nareszcie otworzył się i pokazał swoje możliwości, udowodnił, że potrafi zagrać wszystko – nawet młodą chudą Chinkę.

Zdjęcia pochodzą ze strony Sceny Margines.

Trudno byłoby jednym zdaniem powiedzieć, jak jest Złoty Smok. Wychodzi z ramki, z każdej strony. Jest wyjątkowy, a przede wszystkim idealnie nadający się do tego, by być wizytówką Sceny Margines – taka przecież miała być i taka była w swych początkach. Miejsce nieco szalone, eksperymentalne, byt odrębny, zupełnie inny niż mała i duża scena statecznego teatru w mieście wojewódzkim. Budząca emocje, prowokująca do pytań. Udało się.
Jeśli czegoś się obawiam, to tylko tego, że przedstawienie w swoich najgłośniejszych i najradośniejszych momentach rozejdzie się w szwach – kiedy publiczność reaguje żywiołowo, trudno się powstrzymać przed dokręcaniem śruby. Ale obym się myliła. Bo teraz Złoty Smok jest przedstawieniem niemal doskonałym. Nie musimy się go wstydzić, ba, powinniśmy być dumni. Życzę mu, żeby było o nim głośno.

niedziela, 19 kwietnia 2015

Opowieści Lasku Wiedeńskiego. Recenzja.

Kto – tak jak ja – nie widział kilka dni temu zorzy polarnej, może się wybrać do teatru Jaracza, by podziwiać grę świateł. To pierwsze, co zapadło mi w pamięć – dużo kolorów, pięknie dopowiadających wszystko, co dzieje się na scenie.


Zaczyna się jak w przedwojennym kabarecie – jest konferansjer, jest wprowadzająca piosenka. To mocny akcent na rozpoczęcie, przywołujący odpowiednią epokę, a przede wszystkim sadzający nas mocno na swoich miejscach – jesteśmy widownią, możemy tylko przyglądać się temu, co dzieje się po tamtej stronie rampy. A kiedy podnosi się kurtyna, uderza tak dużo kolorów – wschody i zachody słońca, fajerwerki, blask czerwonych latarni. Jakby w kontrze do tego, co dzieje się na scenie. Bo dzieje się szaro i smutno.
Opowieści Lasku Wiedeńskiego mogłyby być zwykłą historią nieszczęśliwej miłości. Oto córka właściciela sklepu z zabawkami, Marianna, w dniu zaręczyn porzuca swojego narzeczonego Oskara dla Alfreda, lekkoducha i hazardzisty. Ojciec wyrzeka się córki, wielka miłość nie trwa długo, wszystko zmierza ku katastrofie...



Cały świat zmierza ku katastrofie. Szaleje kryzys, rodzi się faszyzm, w powietrzu czuć nadchodzącą wojnę, bo – jak mówi ojciec Marianny, Czarodziej – wojny zawsze muszą być. I chociaż Ödön von Horváth nigdy się tego nie dowiedział (dramat powstał w 1931 roku, on sam zginął w wypadku w 1938), my, siedzący dzisiaj na widowni, doskonale wiemy, że wojna nadeszła i że była końcem świata.

Mimo wszystko Opowieści Lasku Wiedeńskiego są oczywiście historią nieszczęśliwej miłości. Miłości krótkiej, gwałtownej, z góry skazanej na niepowodzenie. Bo tak naprawdę nikt się tam nie kocha, wszystkie co dzieje się między bohaterami jest mniej lub bardziej oczywistą transakcją. Związek Alfreda ze starszą, bogatą wdową. Małżeństwo Marianny z rzeźnikiem Oskarem, planowane przez jej ojca. Oparte na zależności finansowej relacje Alfreda z babką i wdowy Valerie z młodym faszystą Erykiem. Wszyscy oni powtarzają, jak wiele dają, choć tak naprawdę chcą tylko brać.


Bije chłodem od postaci pojawiających się na scenie. Ciepło pojawia się tylko czasami – między Agnieszką Gizą – Marianną i Pawłem Parczewskim – Alfredem; w spojrzeniu Marcina Kiszluka – Oskara; w nieporadności Rotmistrza – Mariana Czarkowskiego wobec Valerie – Marzeny Bergmann. Ale to tylko chwile, niemal niezauważalne. Miłość młodych okaże  się być tylko wybuchem namiętności, porzucony narzeczony z chłodną kalkulacją przyjmie Mariannę z powrotem, Rotmistrz wycofa się ze strachu przed faszystą Erykiem...
Każda postać ma swoje miejsce, jak w dopasowanym mechanizmie. Nie ma zbędnych gestów, nie ma niepotrzebnych pauz, niektóre sceny przypominają wręcz teatr tańca. I to niewątpliwie zasługa reżysera, Andrzeja Bartnikowskiego. Mówiąc krótko – widać precyzję wykonania.



W tak dobrze zestrojonej maszynie trudno mówić o złych rolach. Świetne są epizody – Grzegorz Jurkiewicz jako Mister Amerika, Konferansjer Maciej Mydlak i Marcin Tyrlik – Herlinger to wyraziste, wręcz przerysowane postaci. Doskonała jest Irena Telesz, w roli babki potrafiąca budzić śmiech i przerażenie. Bardzo dobry jest również Marcin Kiszluk w roli Oskara i zapadający w pamięć Dariusz Poleszak jako Erych; Marian Czarkowski, czyli Rotmistrz, rozbraja nieporadnością, Cezary Ilczyna swoim Czarodziejem przypomina, że jest dobrym aktorem, jeżeli tylko da mu się szansę. Agnieszka Giza w roli Marianny wzrusza, Paweł Parczewski jako Alfred wszystko wygrywa wdziękiem, a chłodem poraża Marzena Bergmann jako Valerie.


Bardzo dobra i prosta jest scenografia Anny Męczyńskiej, wielkie brawa należą się Marii Rumińskiej za muzykę.

Opowieści Lasku Wiedeńskiego to olsztyńska propozycja na trwające właśnie spotkania teatralne. Tegoroczne hasło – teatralna liga mistrzów – zobowiązuje. I wydaje mi się, że nie mamy się czego wstydzić.

***
Zdjęcia ze strony Teatru i strony Opowieści...

środa, 4 marca 2015

Wojna nie ma w sobie nic z kobiety. Recenzja.

Najpierw był plakat. Wpatrywałam się w niego zachwycona - pomysłem, odwagą modelki. To świetne zdjęcie, bez retuszu ale i bez przerysowań, bez fałszu. Bez kokieterii. Piękna twarz starej kobiety, z łobuzersko wysuniętym językiem, na przekór wszystkiemu.
Twarz, w której widać cały świat.
Wiele widziałam plakatów, lepszych i gorszych - akurat pod tym względem Teatr Jaracza od kilku już sezonów mógłby służyć za wzorzec wielu innym teatrom. Ale zwykle patrzyłam na nie podziwiając obrazki albo czytając obsadę. Tym razem jeden rzut oka wystarczył, żebym wiedziała - chcę usiąść na widowni, jak najszybciej.


Nie jest łatwe postawienie na scenie 8 kobiet, zderzenie ze sobą 8 osobowości. Nie zdarza się to w teatrach zbyt często. Nie, nie dlatego, że trudno jest nad takim babskim żywiołem zapanować, powód jest znacznie banalniejszy – trudno o dobry tekst na tyle żeńskich głosów.
Swietłana Aleksijewicz, białoruska pisarka i dziennikarka o korzeniach białorusko-rosyjsko-ukraińskich, w książce będącej kanwą spektaklu spisała wspomnienia kobiet, które służyły podczas wojny w Armii Czerwonej. Wspomnienia proste i okrutne. Przejmujące. Nie wiem, jak te historie zrozumieją i poczują mężczyźni, myślę, że inaczej niż kobiety. Tak, ładunek emocjonalny jest ogromny i trafia celnie, niezależnie od płci widza, ale porusza chyba inne struny. A może nie mam racji? Może wobec wojny – wobec potworności wojny – wszyscy jesteśmy tak samo bezbronni? I nigdy nieprzygotowani na to, co nas spotyka.


Historia wojen to historia mężczyzn. To oni większość wojen wywoływali, oni w nich walczyli i ginęli na polu chwały.
Idę o zakład, że mało kto zastanawia się dzisiaj nad losem kobiet wcielonych do Armii Czerwonej podczas II wojny światowej. A nawet jeśli komukolwiek się to zdarzy, myśląc "czerwonoarmistka" ma zapewne przed oczami filigranową, roześmianą dziewuszkę z długim warkoczem. Z twarzą Poli Raksy albo Elżbiety Czyżewskiej. I takie są w pierwszych scenach bohaterki – czysto i skromnie ubrane, uśmiechnięte, wręcz radosne, opowiadające o wojnie jakby miała być wesołą, fascynującą przygodą. Ale wojna nie ma w sobie nic z kobiety – na pewno nic z takiej kobiety. Wojna jest pełna brudu, głodu, strachu, bólu i zobojętnienia. Entuzjazm szybko znika z twarzy bohaterek, śmiech przechodzi w bliski histerii płacz albo krzyk gniewu.
  

Nie jest łatwe postawienie na scenie 8 kobiet i zderzenie ze sobą 8 osobowości. Trzeba mieć doświadczenie i precyzyjny pomysł na to, jak nimi pokierować.
Reżyser Krzysztof Popiołek może doświadczenie ma zbyt małe, a może uznał, że mocny tekst i talent aktorek wystarczą. I miał chyba trochę racji, bo mimo zastrzeżeń, spektakl robi ogromne wrażenie.
Jakie to zastrzeżenia?
Chociażby do samego początku, raczej wstępu – rozkładanie absurdalnego sprzętu do nagrywania (magnetofon szpulowy, zwisający z sufitu mikrofon, do tego nie wiadomo po co kolumny) nasunęło mi skojarzenie z występami w szkolnym teatrze, gdzie wszystko trzeba było dokładnie wytłumaczyć. Tak, to jest reporterka, przygotowuje się do wywiadu, zaraz coś się zacznie dziać... Później pomysły reżyserskie ograniczały się chyba do tego, kiedy panie mają usiąść, kiedy wstać, w jakiej kolejności będą mówić, która będzie ciągle przerywać innym, a która będzie urywać w połowie zdania.
Nie podobała mi się - po raz pierwszy od nie wiem ilu premier – scenografia, której autorką jest Anna Wołoszczuk-Banasiak. Do końca sztuki zastanawiałam się, co przedstawia, jaką pełni funkcję ten szary obiekt na środku sceny – czy jest wagonem pociągu, może metra? Salą przesłuchań? A może aluzją do olsztyńskich tramwajów? Kiedy pojawiły się rzędem zwisające mikrofony, przez moment pomyślałam, że za chwilę rozbrzmi zaśpiewana na siedem głosów Katiusza. Sensu huśtawek nie chcę poznać. Tak jak kryterium doboru pojawiającej się piosenki.
Szkoda, bo przedstawienie miałoby szansę być dziełem wybitnym w skali co najmniej ogólnopolskiej, a jest tylko... Bardzo dobre.


Bo na szczęście panie dały radę. Koncertowo. Wszystkie bez wyjątku. Absolutnie rewelacyjna jest Hanna Wolicka, wielkie wrażenie robi Milena Gauer, choć właściwie przy każdym nazwisku mogłabym zaczynać od słów "przejmująca w swojej roli..."
Przejmująca w swojej roli jest Joanna Fertacz, dawno nie widziana Alicja Kochańska, Aleksandra Kolan, Katarzyna Kropidłowska, Ewa Pałuska. Dotrzymuje im kroku słuchaczka Studium Aktorskiego Joanna Graczyk. To dzięki nim Wojna nie ma w sobie nic z kobiety jest naprawdę przejmującym spektaklem. Porażający tekst w wyśmienitej interpretacji. Ładunek emocjonalny jest tak wielki, że najcichszy szept potrafi brzmieć jak wybuch.

Wychodziłam z teatru myśląc - jakie fajne mamy aktorki. Żaden reżyser tego nie popsuje.

(zdjęcia pochodzą ze strony Teatru oraz Sceny Margines)

Swietłana Aleksijewicz - Wojna nie ma w sobie nic z kobiety

przekład: Jerzy Czech
adaptacja: Martyna Lechman
reżyseria, opracowanie muzyczne: Krzysztof Popiołek
scenografia: Anna Wołoszczuk-Banasiak

obsada:

Hanna Wolicka - Kobieta 1
Katarzyna Kropidłowska - Kobieta 2
Aleksandra Kolan - Kobieta 3
Ewa Pałuska - Kobieta 4
Milena Gauer - Kobieta 5
Joanna Fertacz - Kobieta 6
Alicja Kochańska - Kobieta 7
Joanna Graczyk (Studium Aktorskie) (gościnnie) - Swietłana Aleksijewicz

poniedziałek, 23 lutego 2015

Teatralna Kreacja Roku 2014 - po raz trzeci

To już ostatnia recenzja związana z plebiscytem. 

Nominacja III - Maciej Mydlak za rolę Eddiego w "Układzie" Elii Kazana.



Tę nominację aktor zwyczajnie sobie wychodził, a raczej wybiegał. Wymagająca najwięcej wysiłku fizycznego rola, spośród trzech nominowanych: Marcin Tyrlik unosi brew, Grzegorz Gromek potrząsa sztucznym brzuchem, Maciej Mydlak przebiega półmaraton. Już chociażby to warto nagrodzić.

To naprawdę świetna rola w bardzo dobrym przedstawieniu.


Recenzja była emitowana na antenie Radia Olsztyn w listopadzie 2014r. 

Każdy z nas żyje w jakimś układzie. Wygodnym, bo zapewniającym byt, zaspokajającym potrzeby. Na ogół kosztem jakichś marzeń i planów, ale skoro moja wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się twoja, trzeba jakoś dopasować, ponaginać i poprzycinać, żeby wszystko do siebie pasowało. To się chyba nazywa kompromis – kiedy żadna ze stron nie jest zadowolona, ale wszyscy mówią, że to najlepsze rozwiązanie.

W takim właśnie układzie żyje Eddie, bohater najnowszej, już 8 w tym sezonie, premiery w olsztyńskim teatrze. Eddie ma wszystko – dobrą pracę, pieniądze, dom z ogrodem; córkę, przyjaciół, żonę, kochankę… czuje się królem życia, spełnionym i kochanym.

I nagle wszystko się urywa.

A wtedy okazuje się, że wyrwanie się z układu i próba posklejania świata od nowa, na własny sposób, jest niemożliwe. Niemal niemożliwe.


Książka Elii Kazana, wg której powstał autorski film i której sceniczną adaptację możemy oglądać w Jaraczu, ma niemal pół wieku, ale tematy, które porusza są na tyle uniwersalne, że czas i miejsce akcji nie mają znaczenia. Ważne są emocje, dylematy i decyzje podejmowane przez bohaterów.

I to, że nie ma idealnego zakończenia.

Eddie wyplątuje się z jednego układu… zawierając kolejny… ale przecież moja wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się twoja, więc może wszystko jest tak, jak być powinno.

Adaptacja powieści do potrzeb teatru nie jest sprawą łatwą. Trzeba dopasować, poprzestawiać, a przede wszystkim skrócić. To również niełatwe zadanie dla reżysera – w kilka minut streścić coś, co rozpisane było na kilka rozdziałów. Może dlatego w olsztyńskiej realizacji, w pierwszym akcie za dużo jest pośpiechu i krzyku, zbyt wielkie natężenie emocji sprawia, że zacierają się odcienie.


Mimo to to bardzo dobra sztuka. Z doskonałym Maciejem Mydlakiem, który ani na chwilę nie schodzi ze sceny. To prawdziwa przyjemność móc oglądać go w kolejnych dramatach i obserwować jak dojrzewa i ewoluuje – śmiem twierdzić, że dzisiaj jest jednym z dwóch, góra trzech najlepszych olsztyńskich aktorów. A na pewno będzie jeszcze lepiej. Równie dobre są Ewa Pałuska jako Florence i Gwen, czyli Aleksandra Kolan. Tworzą duet przeciwieństw, zimno-ciepły, falujący jak sinusoida. Dobrą, poruszającą rolę stworzył – a może raczej nareszcie dano mu stworzyć – Marian Czarkowski jako ojciec głównego bohatera. Nareszcie całkiem szczerze mogę powiedzieć, że podobała mi się Agnieszka Giza w roli córki Eddiego, chociaż z drugiej strony… nie jestem przekonana co do tego, czy wprowadzanie tej postaci było w ogóle potrzebne. Ale skoro już jest, mogę pochwalić aktorkę. Najsłabiej na tym tle wypada, pojawiający się w kilku epizodycznych rolach, Dominik Jakubczak.

Ale to tylko drobiazg. Całość naprawdę warto zobaczyć. Taki Układ.


(wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony Teatru)


Elia Kazan Układ

przekład i adaptacja: Radosław Paczocha 

reżyseria i opracowanie: Gabriel Gietzky
scenografia: Maria Kanigowska-Belcar
ruch sceniczny: Witold Jurewicz

obsada:

Maciej Mydlak - Eddie
Ewa Pałuska - Florence
Aleksandra Kolan - Gwen 
Agnieszka Giza - Ellen
Marian Czarkowski - Ojciec
Dominik Jakubczak - Kolega/Charles/Doktor Leibmann/Ksiądz

niedziela, 22 lutego 2015

Teatralna Kreacja Roku 2014 - ciąg dalszy

Trzy nominacje, trzy spektakle, trzy recenzje.

Nominacja II - Grzegorz Gromek za rolę zakonnika Floté w „Czerwonych nosach” Petera Barnesa.




Nie zgadzam się z tą nominacją. To nie jest dobry spektakl i to nie jest najlepsza w nim kreacja. Rozumiem, że wypadało wybrać chociaż jedną rolę ze sztuki reżyserowanej przez dyrektora teatru, ale czy musiał to być akurat ojciec Floté? Na wyróżnienie znacznie bardziej zasłużyli inni - Marcin Tyrlik, Małgorzata Rydzyńska, Marcin Kiszluk. Grzegorz Gromek zagrał sporo dobrych ról, ta akurat należy do słabszych.


Recenzja była emitowana na antenie Radia Olsztyn w październiku 2014r.

Od kilku lat mam osobistą linijkę teatralną, przykładam ją do każdego oglądanego spektaklu. Jako przyrząd do pomiaru jakości nie jest bardzo precyzyjna, ale odmierza prosto i bezlitośnie. A mierzy czas – nieten płynący obiektywnie, ale czas odczuwalny.
Czerwone Nosy, najnowsza sztuka w olsztyńskim teatrze Jaracza, ciągnęły się tak, jakby nie miały się skończyć. No tak, powiedzą niektórzy, spektakl trzygodzinny, więc nic w tym dziwnego. Ale to tak nie działa – zdarzało mi się i niecierpliwić na jednoaktówkach, i żałować, że sztuka nie trwa kolejnej, choćby czwartej godziny.
Ale nie tym razem.

Krótko mówiąc – nie ubawiłam się setnie.
Janusz Kijowski na stronie internetowej teatru mówi o Czerwonych Nosach, że to montypythonowskie spojrzenie na świat. Nie. Na pewno nie. Czerwonym Nosom znacznie bliżej do komedii dell'arte, która z poczuciem humoru Monty Pythona ma niewiele wspólnego.
Nie powiem, że nic mnie w Czerwonych Nosach nie rozśmieszyło, bo było kilka naprawdę zabawnych, brawurowo zagranych scen, ale... no właśnie, to były tylko sceny. Całość wydała mi się dość męcząca i – jak już powiedziałam – przydługa.

Właściwie wszystkie elementy układanki są atrakcyjne i powinny się składać w równie atrakcyjną całość – dobry tekst Petera Barnesa, przełożony przez mistrza, Stanisława Barańczaka. Sprawdzeni aktorzy, sprawdzony reżyser (to rzecz oczywista), inscenizacja przygotowana z rozmachem i dopracowana w niemal każdym szczególe... brzmi obiecująco, prawda?
Jednak jakoś się nie klei.

Nie klei się, mimo tego – a może właśnie dlatego – że na scenie nie ma ani chwili nudy, cały czas coś się dzieje, scena po scenie miga nam przed oczami. A do tego muzyka, tańce i śpiewy, żarty sypane co i rusz z niemal każdej strony. To naprawdę godne podziwu.
Reżyser Janusz Kijowski za bardzo skupił się na dokręcaniu śrubek tego mechanizmu, zapominając być może, że ważna jest zmiana tempa. Że śmiech rodzi się łatwiej i brzmi szczerzej, jeśli przeplatany jest odrobiną powagi. Czerwone Nosy to przecież historia, która dzieje się w niewesołych czasach, gdzie śmiech miał być lekarstwem na wylewającą się zewsząd potworność. To właśnie po to dobroduszny zakonnik Flote ze zbieraniny nieudaczników tworzy swoją trupę klaunów – chce nieść dobrą nowinę, uczyć, że Bóg jest miłością, że śmiech może być wyznaniem wiary. Linia podziału jest więc prosta – nękani zarazą, przerażeni ludzie, kościół grzmiący o bogu okrutnym i mściwym, a po drugiej stronie oni – wesołkowie Pana Boga, Czerwone Nosy. W olsztyńskiej inscenizacji te granice są zamazane, zamiast powagi i śmiechu otrzymujemy koktajl, w którym znajdzie się wszystko, od wierszyka Antoniego Marianowicza po Conchitę Wurst. To męczące tempo, nie tylko dla aktorów.


Wspominałam o kilku scenach-perełkach, warto więc wymienić kilka nazwisk. Na wielkie brawa, których widzowie nie skąpią, zasługują Dariusz Poleszak i Maciej Mydlak jako dwaj złotnicy. Maciej Mydlak zagrał zresztą dwie rewelacyjne postaci, trudno zapomnieć jego niewidomego żonglera. Bardzo dobrą, pięknie ewoluującą postać stworzył Cezary Ilczyna – ksiądz Toulon. No i jeszcze Marcin Tyrlik jako niemy, mówiący językiem dzwonionym Sonnerie, wymykający się wszystkim ocenom.
Trudno byłoby wymienić każdego, chociaż wszyscy zasłużyli na pochwały, bo naprawdę nie ma na scenie ani jednej postaci, która chociaż na chwilę nie przykułaby uwagi. Każdy ma swoje pięć minut. Ale z tych pięciominutówek nie powstaje niestety spójna całość.


(wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony Teatru)

Peter Barnes - Czerwone Nosy

przekład – Stanisław Barańczak
reżyseria – Janusz Kijowski
scenografia i kostiumy – Bogusław Cichocki
muzyka – Marcin Rumiński
przygotowanie wokalne – Maria Rumińska
ruch sceniczny – Tatiana Asmołkowa

obsada:

Grzegorz Gromek - Floté
Cezary Ilczyna - Ksiądz Toulon
Marcin Tyrlik - Sonnerie
Paweł Parczewski - Moncriff/Brodin
Małgorzata Rydzyńska - Ewelina/Małgorzata
Marian Czarkowski - Doktor Antrechau/ Vasques
Radosław Hebal - Bonville/Rochfort
Marcin Kiszluk - Grez/Bigod
Jarosław Borodziuk - Arcybiskup Monselet
Wojciech Rydzio - Viennet/Mistral/Herold Papieski
Aleksandra Kolan - Pani Bonville/Sabina
Grzegorz Jurkiewicz - Scarron/Patris
Anna Lipnicka - Druce/Mamuśka Metz
Dominik Jakubczak - Bembo
Maciej Mydlak - Lefranc/Le Grue
Dariusz Poleszak - Pellico/Frapper
Ewa Pałuska - Kamila/Trędowata II
Marzena Bergmann - Maria/Trędowata I
Agnieszka Giza - Bracia Boutros
Katarzyna Kropidłowska - Bracia Boutros
Artur Steranko - Papież Klemens VI
Julia Chętkowska ( Studium Aktorskie) (gościnnie) - 
Joanna Graczyk (Studium Aktorskie) (gościnnie) - 
Anna Kosik (Studium Aktorskie) (gościnnie) - 
Alicja Piątek (Studium Aktorskie) (gościnnie) - 
Piotr Dębowski (Studium Aktorskie) (gościnnie) - 
Kamil Drężek (Studium Aktorskie) (gościnnie) - 
Jędrzej Fulara (Studium Aktorskie) (gościnnie) - 
Radosław Jamroż (Studium Aktorskie) (gościnnie) - 

sobota, 21 lutego 2015

Teatralna Kreacja Roku 2014

Pisałam recenzje ze wszystkich trzech spektakli, z których role są nominowane w tegorocznej edycji plebiscytu. Może więc komuś pomogę w wyborze? A może wprost przeciwnie?
Tak czy inaczej skorzystam z pretekstu, żeby je tu zamieścić. I tak miałam zamiar to zrobić, ale zawsze lepiej mieć jakiś powód.

Nie wrzucam wszystkich trzech na raz, taka ilość tekstu mogłaby mniej cierpliwych zniechęcić. No i szkoda marnować okazji do trzech wpisów zamiast jednego.
Łączmy jakość z ilością!

O tym w jaki sposób można wziąć udział w głosowaniu dowiecie się na stronie Teatru.

Nominacja I - Marcin Tyrlik za rolę Inspektora maneżu w "Klaunie" Pavla Kohouta.



(zdjęcie pochodzi ze strony Teatru)

Jestem na tak.
Nie jestem obiektywna, bo nie widziałam Marcina Tyrlika w ani jednej roli, która budziłaby jakiekolwiek moje zastrzeżenia. To oczywiste więc, że podoba mi się również jako Inspektor.


Recenzja była emitowana na antenie Radia Olsztyn w czerwcu 2014r.

Bajki nie były tworzone z myślą o dzieciach. Potrzebne były dorosłym – wprost opowiadały o sprawach najtrudniejszych, zmieniały w metaforę rzeczy najprostsze.

„Klaun” Pavla Kohouta, sztuka, którą od stycznia mogliśmy oglądać w olsztyńskim teatrze Jaracza, to taka właśnie bajka, którą dorośli powinni zobaczyć. Opowieść o potędze wyobraźni, która bywa bezsilna wobec systemu. Powstała jako efekt rozczarowania autora jedynym słusznym ustrojem, panującym wówczas w Czechosłowacji i innych bratnich krajach. Tym ustrojem, który zmusił Kohouta do emigracji na Zachód (do kraju wrócił dopiero po Aksamitnej Rewolucji).

Bajka, opowiedziana na scenie, to prosta historia  Augusta, klauna, który marzy o tym, by móc tresować na arenie piękne lipicany. Ale to przywilej dyrektora cyrku, więc August musi zostać dyrektorem, by móc swoje marzenie spełnić. Rzecz jasna stary dyrektor, wspierany przez wiernego Inspektora maneżu, nie ma zamiaru dzielić się swoją władzą z nikim, zwłaszcza z Klaunem. August mimo to próbuje, a my z widowni oglądamy te próby, czasami śmieszne, częściej rozczulające, bywa, że żałosne.

Dramat Pavla Kohouta był lubiany i często wystawiany w latach 70 i 80 w teatrach europejskich i amerykańskich, ceniony za swój polityczny wydźwięk – władza jest przywilejem wybranych, prości ludzie nigdy nie będą mogli po nią sięgnąć, a nawet jeśli to zrobią, zostaną oszukani i ukarani.

Od czasu powstania „Klauna” sporo się jednak zmieniło; ale jeśli sądzicie, że dzisiaj nie jest już aktualny podział na tych, którzy przemawiają, rządzą i trenują lipicany i tych, którzy mogą jedynie obrywać kopniaki i ratować się wyobraźnią, radzę nieco uważniej przyjrzeć się otaczającej nas rzeczywistości. Bo tak naprawdę zmieniają się tylko kostiumy. A to przecież cyrk, najważniejsze, żeby było kolorowo. Gra orkiestra, publiczność bije brawo i jakoś się kręci.

„Klaun” to jedna z ładniejszych plastycznie realizacji, jakie ostatnio widziałam na olsztyńskiej scenie (a zwykle i tak nie mam zastrzeżeń do scenografii i kostiumów). Tym razem wielkie brawa należą się Anecie Suskiewicz za stworzenie areny cyrkowej jak ze snu i starych fotografii. Oglądanie całości to prawdziwa przyjemność.

Nie ma też słabych punktów w obsadzie, są za to punkty najjaśniejsze – na pewno Marcin Tyrlik jako Inspektor maneżu, Artur Steranko jako Bumbul i tytułowy Klaun, czyli Giovanni Catellanos. Tę rolę gra również Paweł Parczewski, mam nadzieję, że w nowym sezonie będę miała okazję porównać.


(zdjęcie autorstwa Łukasza Węglewskiego pochodzi ze strony Radia Olsztyn)

Pavel Kohout – Klaun

przekład: Krystyna Krauze
reżyseria: Giovanny Castellanos
scenografia: Aneta Suskiewicz
muzyka: Marcin Rumiński

obsada:

Cezary Ilczyna - Dyrektor Holzknecht
Marcin Tyrlik - Inspektor maneżu
Paweł Parczewski - August August, klaun
Giovanny Castellanos - August August, klaun
Małgorzata Rydzyńska - Lulu/Pani dyrektorowa
Artur Steranko - Bumbul
Przemysław Niedzielski (Studium Aktorskie) (gościnnie) - August junior/Ewelina

piątek, 20 lutego 2015

W mrocznym mrocznym domu

Moje recenzje ukazują się na antenie Radia Olsztyn, w Tygodniku Teatralnym.


Pierwszy raz miałam problem kilka miesięcy temu, przy Czerwonych Nosach, reklamowanych przez teatr jako komedia w stylu Monty Pythona. A prawdy w tym było tyle, ile w reklamie proszku do prania, mającego spierać wszystkie plamy w temperaturach nawet ujemnych.

Tym razem, niczego jak widać nie nauczona, zasiadłam na widowni oczekując - zgodnie z tym, co przeczytałam - thrillera psychologicznego. I znowu spotkała mnie niespodzianka, tym razem znacznie mniej rozczarowująca, bo od thrillerów wolę dramaty psychologiczne, a tym właśnie jest najnowsza propozycja olsztyńskiego teatru.

Uprasza się więc o nie nadużywanie słów, zwłaszcza jeśli nie zna się zbyt dobrze ich znaczenia.

"W mrocznym mrocznym domu" nie jest thrillerem. Nie przeraża w tej opowieści nic, co może się wydarzyć. To, co najstraszniejsze zdarzyło się bowiem wiele lat temu. Teraz przyszła pora, żeby jakoś się z tymi koszmarami rozliczyć.


Na scenie spotykają się dwaj bracia - tak różni od siebie, jak różnić może się tylko rodzeństwo. Wspólne dzieciństwo każdego z nich ukształtowało inaczej, każdy na swój sposób poradził sobie z tym, co ich spotkało. Ale właśnie - czy na pewno sobie poradził? Nic nie jest takie jak nam się zdaje. Starszy brat nie jest tak silny, jak usiłuje pokazać. Młodszy, mimo pozornej słabości, umiejętnie pociąga za sznurki.
"W mrocznym mrocznym domu" to nie jest prosta, przyjemna w odbiorze historia. Sam temat - przemoc i pedofilia - wymaga ostrożności, wyważenia tak, by nie popaść w tanią publicystykę albo jeszcze tańszą sensację. Pod tym względem sztuka została skonstruowana po mistrzowsku, niewiele jest powiedziane wprost, więcej można się domyślić lub przeczuć. A to, co przeczuwamy, przeraża bardziej niż najdosadniejsze opowieści.


Starszy brat, Terry, to bardzo dobra, chyba nawet najlepsza ze wszystkich jakie widziałam, rola Grzegorza Gromka. Porażająca jest przemiana, jaką przechodzi jego bohater. Aktor do tej pory raczej charakterystyczny, pokazuje nam, że dojrzał i że potrafi grać piano, a nie tylko na najmocniejszych tonach. Partnerująca mu w jednej scenie wdzięczna Małgorzata Rydzyńska nie miała szans wybić się na pierwszy plan.
Wojciech Rydzio jako Dew, fenomenalny na początku, nieco dziecinny, niemal roztańczony, budzący uśmiech i współczucie, w ostatniej scenie przeraża chłodem i wyrachowaniem.
Podczas drugiego spektaklu aktor złamał kość śródstopia, więc siłą rzeczy postać Dew musiała się nieco zmienić. Mam nadzieję, że na korzyść - takie utrudnienia bywają ułatwieniem, dodając nowych odcieni.

Wszyscy troje są absolwentami naszego Studium Aktorskiego - to warte podkreślenia, bo jest się czym chwalić.


Neil LaBute - W MROCZNYM MROCZNYM DOMU

Przekład: Grażyna Kania
Reżyseria i opracowanie muzyczne: Natalia Sołtysik
Scenografia: Aniko Kiss
Projekcje: Marta Chyła

obsada:

Grzegorz Gromek - Terry
Wojciech Rydzio - Drew
Małgorzata Rydzyńska - Jennifer

Premiera 14 lutego 2015r.

Wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony Teatru (http://teatr.olsztyn.pl).

czwartek, 29 stycznia 2015

Amadeusz. Recenzja.

Z przytupem zakończył się rok 2014 w olsztyńskim teatrze Jaracza – premierą Amadeusza Petera Shaffera. Sądzę, że nie ja jedna na nią czekałam. Duża scena po prostu zasługiwała na przedstawienie takie jak to – po przewie związanej z remontem potrzebowała oswojenia, przekonania do siebie aktorów i widzów. Nie zrobiły tego Czerwone Nosy, udało się Amadeuszowi.


Sztuka Petera Shaffera – opowieść o wspaniałym kompozytorze, nie dającym się wciskać w ramki jako człowiek i artysta, i o jego wrogu, który boleśnie przekonuje się o różnicy między zdolnościami a geniuszem – znana jest przede wszystkim z ekranizacji Miloša Formana. Starsi widzowie mogli też mieć szczęście i oglądać przedstawienie w warszawskim Teatrze na Woli, z Tadeuszem Łomnickim w roli Salieriego i reżyserującym spektakl Romanem Polańskim – Amadeuszem.
W olsztyńskiej inscenizacji Mozart to duże dziecko, nie potrafiące dostosować się do istniejących reguł. A przy tym swoim geniuszem wyprzedzający współczesnych o epokę – jego muzyka to nie były po prostu zgrabne melodie, to była rewolucja. Dawid Dziarkowski jest rewelacyjny, chociaż, przyznam, bałam się, czy podoła takiej roli. Ubiegłoroczny absolwent olsztyńskiego studia poradził sobie koncertowo, tą rolą pokazuje, a raczej pozwala przeczuć, ile możliwości w nim jeszcze drzemie.


Głównym bohaterem „Amadeusza” jest jednak Salieri, zagrany – często to powtarzam – jak zwykle bardzo dobrze przez Macieja Mydlaka. Jego bohater jako starzec to nie szaleniec, lecz człowiek świadomy swej porażki – w potyczce z Mozartem, w wojnie z Bogiem. Młody Salieri, znający siłę swojej władzy, to przerażony, a może raczej porażony geniuszem młodszego Mozarta rzemieślnik. Skoro nie może Mozartowi dorównać, robi wszystko, żeby go zniszczyć.
Bardzo dobrą rolę stworzyła Agnieszka Giza – nareszcie jest na scenie kobietą, a nie nieokrzesaną nastolatką. Jako Konstancja jest wzruszająca, a część drugiego aktu po prostu należy do niej.


Rozczarował mnie powtarzalny Cezary Ilczyna, jako lokaj Salieriego bywa łudząco podobny do księdza z Czerwonych Nosów. Nie jest to wielką wadą, ale może znudzić, dziwię się, że reżyserzy uparcie obsadzają go w podobnych rolach.
Powtarza się również duet Radosław Hebal – Paweł Parczewski, chociaż tu już tylko obsadowo. W podwójnej roli Venticella są jakby z innej bajki, ale za to bardzo charakterystycznie dla reżysera, zwłaszcza w scenach pantomimicznych.


Dwór, z którym mierzy się Amadeusz jest jak zgrany zespół – nieco przerysowany i nie tylko w przenośni koturnowy. Marcin Kiszluk – pozbawiony własnego zdania Cesarz, Marcin Tyrlik – zniewieściały libertyn (nie, nie zagrał jeszcze roli, w której by mi się nie podobał), Dariusz Poleszak – kapryśny i władczy Szambelan, Marian Czarkowski – zmęczony dyrektor opery, nie próbujący nawet pojąć geniuszu Mozarta. Niemal każde ich pojawienie się na scenie budzi wybuchy śmiechu, tym bardziej przerażający są w chwilach, kiedy uświadamiamy sobie, jak wiele od nich zależy.

Zdjęcia pochodzą ze strony Teatru.

Dobry tekst, dobra obsada. A w tym wszystkim świetna scenografia, piękne kostiumy i oczywiście bezkonkurencyjna muzyka. Może powinnam narzekać, krytykować za zachowawczość, twierdzić, że klasyczny teatr to przeżytek, że teraz trzeba poszukiwać, eksperymentować? Może powinnam, ale cóż poradzę, że dawno nie wychodziłam z naszego teatru z takim poczuciem spełnienia.
Bo Amadeusz to spektakl przez duże S. Dla tych, którzy lubią dobry tekst w dobrym wykonaniu i pięknej oprawie. Amadeuszowi daleko do eksperymentów, do teatru formy, ale za to blisko do wzruszeń. I niekończących się oklasków.
A o to też w teatrze chodzi.