poniedziałek, 15 czerwca 2015

20 minut z aniołem. Recenzja na pożegnanie.

Czerwiec będzie miesiącem pożegnań - z afisza schodzą aż dwa tytuły: "Czerwone Nosy" i "Dwadzieścia minut z aniołem". O ile za tą pierwszą sztuką tęsknić nie będę, "Dwadzieścia minut..." polecam wszystkim, którzy nie widzieli, a także tym, którzy chcą zobaczyć raz jeszcze.


Recenzja była emitowana na antenie Radia Olsztyn w maju 2013r.



Mimo niełatwej wspólnej przeszłości, wbrew układom politycznym i nakazom lub zakazom władz, mamy słabość do muzyki i literatury rosyjskiej. Jakieś wspólne akordy muszą nam brzmieć w słowiańskich duszach. I chociażby dlatego spodoba się państwu 20 minut z aniołem, nowa propozycja olsztyńskiego teatru.
To dwie jednoaktówki Aleksandra Wampiłowa, luźno ze sobą powiązane… a właściwie wcale ze sobą nie powiązane; łączy je jedynie miejsce akcji – hotelowy pokój, chociaż nie ma pewności, czy to pokój w tym samym hotelu, a nawet czy w tym samym mieście. Mieście gdzieś na prowincji, dokąd przyjeżdżają – w akcie pierwszym tytułowy metrampaż, zapalony fan piłki nożnej, a w akcie drugim dwaj akwizytorzy, cierpiący po hucznie spędzonej nocy. 


Przygoda z metrampażem to trochę farsa, a trochę niemal klasyczna komedia omyłek – pełna zwrotów akcji i pojawiających się niespodziewanie nowych postaci. 20 minut z aniołem to nieco refleksyjna i kameralna miniatura, wręcz anegdota przełożona na język teatru. Twórczość Wampiłowa nie bez powodu jest porównywana do twórczości Czechowa i Gogola – oglądając obie jednoaktówki śmiejemy się czując, że tak naprawdę śmiejemy się z tych ułomności, które są bliskie ludziom od zawsze, bez względu na realia epoki, w której przyszło im żyć. Konformizm, lęk przed władzą, lęk przed nieznanym, nieufność… To wszystko jest w nas. I warto się czasami z tego zdrowo pośmiać.


Nie ma głównych bohaterów, nie ma mniej i bardziej ważnych ról. Andrzejowi Bartnikowskiemu, reżyserowi 20 minut z aniołem udało się poprowadzić całość jak doskonale nastrojoną orkiestrę. Na jej tle wybijają się oczywiście fragmenty solowe – rewelacyjny Maciej Mydlak w roli kierownika hotelu, cierpiącego męki z powodu swej niewiedzy, cóż to za ważna funkcja ten metrampaż i dotrzymujący mu kroku Marcin Kiszluk i Grzegorz Gromek, którzy w obydwu częściach wcielili się w dwie różne postacie, w drugim akcie tworząc jeden z najlepszych duetów, jaki miałam okazję widzieć na deskach teatru. To fantastyczne móc patrzeć, jak dojrzewali i rozwijali się ci aktorzy i jak wiele jeszcze przed nimi.


Taka jest specyfika łączonych ze sobą jednoaktówek, że niektórych aktorów możemy zobaczyć w dwóch różnych rolach. Dla aktorów to ciekawe doświadczenie, a dla nas, widzów, dodatkowa możliwość ich umiejętności . W dwóch rolach możemy więc zobaczyć Agnieszkę Pawlak, grającą dwie kompletnie różne żony, Macieja Mydlaka – jej dwóch, kompletnie różnych mężów, a także Marcina Kiszluka i Grzegorza Gromka, których zdążyłam już pochwalić i Mariana Czarkowskiego, który w pierwszym akcie stworzył bardzo dobrą, prostą, ale zaskakującą postać komentatora sportowego, wyprowadzonego z równowagi tym, co dzieje się na scenie, a w akcie drugim, czyli tytułowych 20 minutach z aniołem, jako Chomontow jest zbyt… No właśnie trudno mi określić zbyt „co”. Bo jest i wiarygodny, i naiwny, i czysty. Myślę, że autor sztuki w tym przypadku za bardzo przywiązał się do dwóch innych bohaterów, zaś prosty przekaz jaki ma do wypowiedzenia aktor grający Chomontowa, jest właśnie zbyt prosty, zbyt oczywisty dla nas, ludzi żyjących w nieprostej rzeczywistości.

Zdjęcia ze strony Teatru.

W rolach pojedynczych (co nie znaczy, że gorszych), wystąpili Agnieszka Giza i Cezary Ilczyna.
Wszystko gra jak w orkiestrze. Jest śmiesznie, czasem nawet bardzo śmiesznie, trochę sentymentalnie, trochę refleksyjnie. 20 minut z aniołem to idealna propozycja dla tych, którzy lubią w teatrze rozrywkę – ale rozrywkę inteligentną, daleką od poziomu estradowego kabaretu.
Ponadczasowy pokój hotelowy i kostiumy z epoki stworzyła Anna Męczyńska, całość oprawił muzycznie i wyreżyserował Andrzej Bartnikowski.


reżyseria i opracowanie muzyczne: Andrzej Bartnikowski
scenografia: Anna Męczyńska

obsada:
Agnieszka Giza
Agnieszka Pawlak
Marian Czarkowski
Grzegorz Gromek
Cezary Ilczyna
Marcin Kiszluk
Maciej Mydlak

niedziela, 31 maja 2015

Dziwka z Ohio. Recenzja.

Co prawda do końca sezonu zostało jeszcze kilka tygodni, ale już dzisiaj mogę powiedzieć, że to był bardzo dobry sezon w teatrze Jaracza. Obyło się bez spektakularnych wpadek, było kilka dobrych i bardzo dobrych przedstawień. Zdarzyły się też i słabsze – i właśnie do tej kategorii muszę z wielkim żalem zaliczyć najnowszą premierę.
Z wielkim żalem, bo Dziwka z Ohio okazała się być podobna do kiepskich filmów – wszystko co najlepsze, to tytuł i zwiastuny. A w środku kolorowa, przewidywalna papka. Papka, na którą szkoda trójki takich aktorów – Alicja Kochańska, Artur Steranko i Dawid Dziarkowski mogliby przecież stworzyć wspaniałe, porywające role. Gdyby mieli z czego tworzyć.


Hanoch Levin, izraelski dramaturg, poeta i reżyser o polskich korzeniach, zajmował się satyrą, pisał dramaty polityczne i komedie. Nazywany bywa izraelskim Beckettem, porównywany do Gombrowicza. Jest autorem 60 sztuk teatralnych, w Polsce wystawiono tylko część z nich. Dziwka z Ohio nie należy do tych, po które reżyserzy sięgali najchętniej, może dlatego, że – chociaż Levin był twórcą kontrowersyjnym (a w swoim kraju nawet cenzurowanym) – wielkich odkryć w tym co napisał nie ma.

Ta sztuka jest o samotności, o tęsknocie za szczęściem i za bliskością drugiego człowieka. Jest też o tym, jak potrafimy krzywdzić się nawzajem i jak nie potrafimy ze sobą rozmawiać. I o tym, że nawet najsłabsi i najmarniejsi mają prawo do marzeń... Już było, prawda? Wiele razy, od stuleci. A czasami nawet lepiej napisane.
Oglądamy więc sztukę w każdej minucie przewidywalną. Sztukę, w której żebrak zachowuje się jak żebrak – upodlony i biedny. Dziwka jak to dziwka, jest przebiegła i chciwa, chociaż pewnie ma złote serce. Syn walczy z ojcem, mimo że przecież naprawdę się kochają, tylko żaden z nich nie potrafi tego okazać... A do tego rzeczywistość miesza się ze snem, śmiech z patosem... Było, prawda? Tak, było, wiele razy.


Lichość tekstu czują też chyba sami aktorzy – kilkakrotnie odnosiłam wrażenie, jakby bez przymrużenia oka wysyłali w stronę widowni komunikat – oto ja będę grać, że gram swoją postać i za chwilę powiem kilka banałów. Autentycznych, pozbawionych plastiku scen było niewiele i według tego kryterium najlepiej z całej trójki wypadł Dawid Dziarkowski. Artur Steranko i Alicja Kochańska są niemal ciągle schowani za swoimi maskami, może poza początkiem pierwszej i końcem ostatniej sceny. No, ale tak jak mówiłam, byłoby dużo lepiej, gdyby było co grać.


Słabym punktem jest opracowanie muzyczne, pozbawione pomysłu – słucha się przyjemnie, ale powtarzające się utwory zbyt nachalnie starają się ciągle przypominać, że autor sztuki pochodził z Izraela i że tam właśnie toczy się akcja (a nie w Ohio). Solidnym punktem jest scenografia, zwłaszcza trzeci, milczący uczestnik pierwszej sceny, przebrane za pudla różowe krzesło.

Zdjęcia pochodzą ze strony Teatru.

Proszę mnie nie zrozumieć źle – Dziwka z Ohio nie jest bardzo złym przedstawieniem. Jest po prostu nijaka, mimo kolorowych kostiumów i wysiłków aktorów. Wysiłków, które doceniam – Dawid Dziarkowski już po raz drugi w tym sezonie udowodnił, że ma potencjał i rośnie z niego wyśmienity aktor; Artur Steranko potwierdził swoją – zwykle trzymającą poziom – formę (chociaż, to już na marginesie, jest na rolę Hojbittera zwyczajnie za młody); Alicja Kochańska, wracająca na scenę po trzech latach, pokazała, że warto było na jej powrót czekać. Po prostu łyka się to przedstawienie jak mdłe karmelki, tęskniąc za wyrazistym smakiem.

Recenzja jak zwykle emitowana na antenie Radia Olsztyn.

środa, 27 maja 2015

Złoty Smok. Recenzja.

Już kilka razy w tym sezonie to, co widziałam na scenie różniło się znacznie od tego, czego się spodziewałam idąc do teatru. Czasami było to zaskoczenie negatywne, częściej pozytywne.
Złoty Smok pobił wszelkie rekordy.


Recenzja była emitowana na antenie Radia Olsztyn 13.05.2015r. w Olsztyńskim Tygodniku Teatralnym.


"Wydawało mi się, że wszystko już widziałam", kręcąc głową powiedziała znajoma, z którą wychodziłam z teatru. A ponieważ daleka jestem od stwierdzenia, że i ja widziałam wszystko, więc trudno mnie zaskoczyć, przyznaję od razu, że mocno mnie oszołomił Złoty Smok, najnowsza propozycja Sceny Margines.
I od razu też dodam, że trudno pisać o tej sztuce tak, żeby nie zdradzić zbyt wiele – a nie chcę państwu odbierać przyjemności zaskoczenia, szukania odpowiedzi i pytań, jakie należy sobie siedząc na widowni postawić.

Tytułowy Złoty Smok to chińsko–tajsko–wietnamska restauracja, nad którą wznosi się budynek. Kilka pięter, kilkanaście mieszkań, kilkudziesięciu mieszkańców i ich opowieści, pozornie nie związane ze sobą, z których wyłania się wspólna historia, oglądana z różnych miejsc, opowiadana na kilka głosów – i to jak opowiadana! Śpiewem, tańcem, krzykiem, szeptem.
Kilkuosobowa chińska rodzina, dwie stewardessy, sklepikarz, pijący z rozpaczy mąż i porzucająca go żona i wreszcie niemal żywcem wyjęci z bajki La Fontaine'a Mrówka i Pasikonik – to wszystko rozpisane na pięcioro aktorów. Tak, rachunek może się nie zgadzać, ale to nie szkodzi, nie ma znaczenia. Nie ma znaczenia płeć, kostium, rekwizyt. Komedia omyłek? Nic z tych rzeczy. Oniryczny, absurdalny, post–postmodernistyczny koktajl, zlepek obrazów i dźwięków. Najpierw wygląda to jak wygłup, żart, przeciągająca się próba. Sens pojawia się później, jak łódź z uchodźcami na dalekim oceanie, jak ludzki ząb na dnie zupy w chińsko–tajsko–wietnamskiej restauracji. I wtedy kończą się wygłupy.


Rzeczownikiem "człowiek" rządzą przypadki. To one rzucają nas w jakiś punkt czasu i przestrzeni, wybierają po której stronie granicy jesteśmy, czy zamawiamy dania z karty, czy stoimy na zmywaku. Czy jesteśmy mrówką skrzętną, bogatą, czy lekkoduchem pasikonikiem, zdanym na łaskę innych.
Reżyser Iwo Vedral przestawił o 90 stopni scenę i widownię, aktorom założył przypadkowe kostiumy, dorzucił garść przedmiotów. I z tego pozornego chaosu ulepił Złotego Smoka. Spektakl, który zapiera dech. A przy tym zaskakująco mało wymagający od widowni – jeśli kogoś jakimś cudem nie zmusi do głębszych refleksji, to przynajmniej rozbawi piosenkami. I tym, że blondynka pokazuje biust.
Fantastyczne są w tym spektaklu kobiety – demoniczna lub naiwna Joanna Fertacz i Małgorzata Rydzyńska, którą widziałam wcześniej jako rozpustną zakonnicę i nie całkiem niewinną nastolatkę, ale dopiero tu, w Złotym Smoku, w tej przedziwnej podwójnej roli kupiła mnie bez reszty. Jej monolog o powrocie do domu jest wstrząsający i piękny, zapada w pamięć na długo.
Świetni są również mężczyźni – kapitalnie obsadzony Jarosław Borodziuk, Grzegorz Gromek, co jakiś czas kradnący innym całe show i zaskakujący Dominik Jakubczak, i zabawny, i wzruszający. Mam wrażenie, że nareszcie otworzył się i pokazał swoje możliwości, udowodnił, że potrafi zagrać wszystko – nawet młodą chudą Chinkę.

Zdjęcia pochodzą ze strony Sceny Margines.

Trudno byłoby jednym zdaniem powiedzieć, jak jest Złoty Smok. Wychodzi z ramki, z każdej strony. Jest wyjątkowy, a przede wszystkim idealnie nadający się do tego, by być wizytówką Sceny Margines – taka przecież miała być i taka była w swych początkach. Miejsce nieco szalone, eksperymentalne, byt odrębny, zupełnie inny niż mała i duża scena statecznego teatru w mieście wojewódzkim. Budząca emocje, prowokująca do pytań. Udało się.
Jeśli czegoś się obawiam, to tylko tego, że przedstawienie w swoich najgłośniejszych i najradośniejszych momentach rozejdzie się w szwach – kiedy publiczność reaguje żywiołowo, trudno się powstrzymać przed dokręcaniem śruby. Ale obym się myliła. Bo teraz Złoty Smok jest przedstawieniem niemal doskonałym. Nie musimy się go wstydzić, ba, powinniśmy być dumni. Życzę mu, żeby było o nim głośno.

niedziela, 19 kwietnia 2015

Opowieści Lasku Wiedeńskiego. Recenzja.

Kto – tak jak ja – nie widział kilka dni temu zorzy polarnej, może się wybrać do teatru Jaracza, by podziwiać grę świateł. To pierwsze, co zapadło mi w pamięć – dużo kolorów, pięknie dopowiadających wszystko, co dzieje się na scenie.


Zaczyna się jak w przedwojennym kabarecie – jest konferansjer, jest wprowadzająca piosenka. To mocny akcent na rozpoczęcie, przywołujący odpowiednią epokę, a przede wszystkim sadzający nas mocno na swoich miejscach – jesteśmy widownią, możemy tylko przyglądać się temu, co dzieje się po tamtej stronie rampy. A kiedy podnosi się kurtyna, uderza tak dużo kolorów – wschody i zachody słońca, fajerwerki, blask czerwonych latarni. Jakby w kontrze do tego, co dzieje się na scenie. Bo dzieje się szaro i smutno.
Opowieści Lasku Wiedeńskiego mogłyby być zwykłą historią nieszczęśliwej miłości. Oto córka właściciela sklepu z zabawkami, Marianna, w dniu zaręczyn porzuca swojego narzeczonego Oskara dla Alfreda, lekkoducha i hazardzisty. Ojciec wyrzeka się córki, wielka miłość nie trwa długo, wszystko zmierza ku katastrofie...



Cały świat zmierza ku katastrofie. Szaleje kryzys, rodzi się faszyzm, w powietrzu czuć nadchodzącą wojnę, bo – jak mówi ojciec Marianny, Czarodziej – wojny zawsze muszą być. I chociaż Ödön von Horváth nigdy się tego nie dowiedział (dramat powstał w 1931 roku, on sam zginął w wypadku w 1938), my, siedzący dzisiaj na widowni, doskonale wiemy, że wojna nadeszła i że była końcem świata.

Mimo wszystko Opowieści Lasku Wiedeńskiego są oczywiście historią nieszczęśliwej miłości. Miłości krótkiej, gwałtownej, z góry skazanej na niepowodzenie. Bo tak naprawdę nikt się tam nie kocha, wszystkie co dzieje się między bohaterami jest mniej lub bardziej oczywistą transakcją. Związek Alfreda ze starszą, bogatą wdową. Małżeństwo Marianny z rzeźnikiem Oskarem, planowane przez jej ojca. Oparte na zależności finansowej relacje Alfreda z babką i wdowy Valerie z młodym faszystą Erykiem. Wszyscy oni powtarzają, jak wiele dają, choć tak naprawdę chcą tylko brać.


Bije chłodem od postaci pojawiających się na scenie. Ciepło pojawia się tylko czasami – między Agnieszką Gizą – Marianną i Pawłem Parczewskim – Alfredem; w spojrzeniu Marcina Kiszluka – Oskara; w nieporadności Rotmistrza – Mariana Czarkowskiego wobec Valerie – Marzeny Bergmann. Ale to tylko chwile, niemal niezauważalne. Miłość młodych okaże  się być tylko wybuchem namiętności, porzucony narzeczony z chłodną kalkulacją przyjmie Mariannę z powrotem, Rotmistrz wycofa się ze strachu przed faszystą Erykiem...
Każda postać ma swoje miejsce, jak w dopasowanym mechanizmie. Nie ma zbędnych gestów, nie ma niepotrzebnych pauz, niektóre sceny przypominają wręcz teatr tańca. I to niewątpliwie zasługa reżysera, Andrzeja Bartnikowskiego. Mówiąc krótko – widać precyzję wykonania.



W tak dobrze zestrojonej maszynie trudno mówić o złych rolach. Świetne są epizody – Grzegorz Jurkiewicz jako Mister Amerika, Konferansjer Maciej Mydlak i Marcin Tyrlik – Herlinger to wyraziste, wręcz przerysowane postaci. Doskonała jest Irena Telesz, w roli babki potrafiąca budzić śmiech i przerażenie. Bardzo dobry jest również Marcin Kiszluk w roli Oskara i zapadający w pamięć Dariusz Poleszak jako Erych; Marian Czarkowski, czyli Rotmistrz, rozbraja nieporadnością, Cezary Ilczyna swoim Czarodziejem przypomina, że jest dobrym aktorem, jeżeli tylko da mu się szansę. Agnieszka Giza w roli Marianny wzrusza, Paweł Parczewski jako Alfred wszystko wygrywa wdziękiem, a chłodem poraża Marzena Bergmann jako Valerie.


Bardzo dobra i prosta jest scenografia Anny Męczyńskiej, wielkie brawa należą się Marii Rumińskiej za muzykę.

Opowieści Lasku Wiedeńskiego to olsztyńska propozycja na trwające właśnie spotkania teatralne. Tegoroczne hasło – teatralna liga mistrzów – zobowiązuje. I wydaje mi się, że nie mamy się czego wstydzić.

***
Zdjęcia ze strony Teatru i strony Opowieści...