niedziela, 31 maja 2015

Dziwka z Ohio. Recenzja.

Co prawda do końca sezonu zostało jeszcze kilka tygodni, ale już dzisiaj mogę powiedzieć, że to był bardzo dobry sezon w teatrze Jaracza. Obyło się bez spektakularnych wpadek, było kilka dobrych i bardzo dobrych przedstawień. Zdarzyły się też i słabsze – i właśnie do tej kategorii muszę z wielkim żalem zaliczyć najnowszą premierę.
Z wielkim żalem, bo Dziwka z Ohio okazała się być podobna do kiepskich filmów – wszystko co najlepsze, to tytuł i zwiastuny. A w środku kolorowa, przewidywalna papka. Papka, na którą szkoda trójki takich aktorów – Alicja Kochańska, Artur Steranko i Dawid Dziarkowski mogliby przecież stworzyć wspaniałe, porywające role. Gdyby mieli z czego tworzyć.


Hanoch Levin, izraelski dramaturg, poeta i reżyser o polskich korzeniach, zajmował się satyrą, pisał dramaty polityczne i komedie. Nazywany bywa izraelskim Beckettem, porównywany do Gombrowicza. Jest autorem 60 sztuk teatralnych, w Polsce wystawiono tylko część z nich. Dziwka z Ohio nie należy do tych, po które reżyserzy sięgali najchętniej, może dlatego, że – chociaż Levin był twórcą kontrowersyjnym (a w swoim kraju nawet cenzurowanym) – wielkich odkryć w tym co napisał nie ma.

Ta sztuka jest o samotności, o tęsknocie za szczęściem i za bliskością drugiego człowieka. Jest też o tym, jak potrafimy krzywdzić się nawzajem i jak nie potrafimy ze sobą rozmawiać. I o tym, że nawet najsłabsi i najmarniejsi mają prawo do marzeń... Już było, prawda? Wiele razy, od stuleci. A czasami nawet lepiej napisane.
Oglądamy więc sztukę w każdej minucie przewidywalną. Sztukę, w której żebrak zachowuje się jak żebrak – upodlony i biedny. Dziwka jak to dziwka, jest przebiegła i chciwa, chociaż pewnie ma złote serce. Syn walczy z ojcem, mimo że przecież naprawdę się kochają, tylko żaden z nich nie potrafi tego okazać... A do tego rzeczywistość miesza się ze snem, śmiech z patosem... Było, prawda? Tak, było, wiele razy.


Lichość tekstu czują też chyba sami aktorzy – kilkakrotnie odnosiłam wrażenie, jakby bez przymrużenia oka wysyłali w stronę widowni komunikat – oto ja będę grać, że gram swoją postać i za chwilę powiem kilka banałów. Autentycznych, pozbawionych plastiku scen było niewiele i według tego kryterium najlepiej z całej trójki wypadł Dawid Dziarkowski. Artur Steranko i Alicja Kochańska są niemal ciągle schowani za swoimi maskami, może poza początkiem pierwszej i końcem ostatniej sceny. No, ale tak jak mówiłam, byłoby dużo lepiej, gdyby było co grać.


Słabym punktem jest opracowanie muzyczne, pozbawione pomysłu – słucha się przyjemnie, ale powtarzające się utwory zbyt nachalnie starają się ciągle przypominać, że autor sztuki pochodził z Izraela i że tam właśnie toczy się akcja (a nie w Ohio). Solidnym punktem jest scenografia, zwłaszcza trzeci, milczący uczestnik pierwszej sceny, przebrane za pudla różowe krzesło.

Zdjęcia pochodzą ze strony Teatru.

Proszę mnie nie zrozumieć źle – Dziwka z Ohio nie jest bardzo złym przedstawieniem. Jest po prostu nijaka, mimo kolorowych kostiumów i wysiłków aktorów. Wysiłków, które doceniam – Dawid Dziarkowski już po raz drugi w tym sezonie udowodnił, że ma potencjał i rośnie z niego wyśmienity aktor; Artur Steranko potwierdził swoją – zwykle trzymającą poziom – formę (chociaż, to już na marginesie, jest na rolę Hojbittera zwyczajnie za młody); Alicja Kochańska, wracająca na scenę po trzech latach, pokazała, że warto było na jej powrót czekać. Po prostu łyka się to przedstawienie jak mdłe karmelki, tęskniąc za wyrazistym smakiem.

Recenzja jak zwykle emitowana na antenie Radia Olsztyn.

środa, 27 maja 2015

Złoty Smok. Recenzja.

Już kilka razy w tym sezonie to, co widziałam na scenie różniło się znacznie od tego, czego się spodziewałam idąc do teatru. Czasami było to zaskoczenie negatywne, częściej pozytywne.
Złoty Smok pobił wszelkie rekordy.


Recenzja była emitowana na antenie Radia Olsztyn 13.05.2015r. w Olsztyńskim Tygodniku Teatralnym.


"Wydawało mi się, że wszystko już widziałam", kręcąc głową powiedziała znajoma, z którą wychodziłam z teatru. A ponieważ daleka jestem od stwierdzenia, że i ja widziałam wszystko, więc trudno mnie zaskoczyć, przyznaję od razu, że mocno mnie oszołomił Złoty Smok, najnowsza propozycja Sceny Margines.
I od razu też dodam, że trudno pisać o tej sztuce tak, żeby nie zdradzić zbyt wiele – a nie chcę państwu odbierać przyjemności zaskoczenia, szukania odpowiedzi i pytań, jakie należy sobie siedząc na widowni postawić.

Tytułowy Złoty Smok to chińsko–tajsko–wietnamska restauracja, nad którą wznosi się budynek. Kilka pięter, kilkanaście mieszkań, kilkudziesięciu mieszkańców i ich opowieści, pozornie nie związane ze sobą, z których wyłania się wspólna historia, oglądana z różnych miejsc, opowiadana na kilka głosów – i to jak opowiadana! Śpiewem, tańcem, krzykiem, szeptem.
Kilkuosobowa chińska rodzina, dwie stewardessy, sklepikarz, pijący z rozpaczy mąż i porzucająca go żona i wreszcie niemal żywcem wyjęci z bajki La Fontaine'a Mrówka i Pasikonik – to wszystko rozpisane na pięcioro aktorów. Tak, rachunek może się nie zgadzać, ale to nie szkodzi, nie ma znaczenia. Nie ma znaczenia płeć, kostium, rekwizyt. Komedia omyłek? Nic z tych rzeczy. Oniryczny, absurdalny, post–postmodernistyczny koktajl, zlepek obrazów i dźwięków. Najpierw wygląda to jak wygłup, żart, przeciągająca się próba. Sens pojawia się później, jak łódź z uchodźcami na dalekim oceanie, jak ludzki ząb na dnie zupy w chińsko–tajsko–wietnamskiej restauracji. I wtedy kończą się wygłupy.


Rzeczownikiem "człowiek" rządzą przypadki. To one rzucają nas w jakiś punkt czasu i przestrzeni, wybierają po której stronie granicy jesteśmy, czy zamawiamy dania z karty, czy stoimy na zmywaku. Czy jesteśmy mrówką skrzętną, bogatą, czy lekkoduchem pasikonikiem, zdanym na łaskę innych.
Reżyser Iwo Vedral przestawił o 90 stopni scenę i widownię, aktorom założył przypadkowe kostiumy, dorzucił garść przedmiotów. I z tego pozornego chaosu ulepił Złotego Smoka. Spektakl, który zapiera dech. A przy tym zaskakująco mało wymagający od widowni – jeśli kogoś jakimś cudem nie zmusi do głębszych refleksji, to przynajmniej rozbawi piosenkami. I tym, że blondynka pokazuje biust.
Fantastyczne są w tym spektaklu kobiety – demoniczna lub naiwna Joanna Fertacz i Małgorzata Rydzyńska, którą widziałam wcześniej jako rozpustną zakonnicę i nie całkiem niewinną nastolatkę, ale dopiero tu, w Złotym Smoku, w tej przedziwnej podwójnej roli kupiła mnie bez reszty. Jej monolog o powrocie do domu jest wstrząsający i piękny, zapada w pamięć na długo.
Świetni są również mężczyźni – kapitalnie obsadzony Jarosław Borodziuk, Grzegorz Gromek, co jakiś czas kradnący innym całe show i zaskakujący Dominik Jakubczak, i zabawny, i wzruszający. Mam wrażenie, że nareszcie otworzył się i pokazał swoje możliwości, udowodnił, że potrafi zagrać wszystko – nawet młodą chudą Chinkę.

Zdjęcia pochodzą ze strony Sceny Margines.

Trudno byłoby jednym zdaniem powiedzieć, jak jest Złoty Smok. Wychodzi z ramki, z każdej strony. Jest wyjątkowy, a przede wszystkim idealnie nadający się do tego, by być wizytówką Sceny Margines – taka przecież miała być i taka była w swych początkach. Miejsce nieco szalone, eksperymentalne, byt odrębny, zupełnie inny niż mała i duża scena statecznego teatru w mieście wojewódzkim. Budząca emocje, prowokująca do pytań. Udało się.
Jeśli czegoś się obawiam, to tylko tego, że przedstawienie w swoich najgłośniejszych i najradośniejszych momentach rozejdzie się w szwach – kiedy publiczność reaguje żywiołowo, trudno się powstrzymać przed dokręcaniem śruby. Ale obym się myliła. Bo teraz Złoty Smok jest przedstawieniem niemal doskonałym. Nie musimy się go wstydzić, ba, powinniśmy być dumni. Życzę mu, żeby było o nim głośno.