Złoty Smok pobił wszelkie rekordy.
Recenzja była emitowana na antenie Radia Olsztyn 13.05.2015r. w Olsztyńskim Tygodniku Teatralnym.
"Wydawało mi się, że
wszystko już widziałam", kręcąc głową powiedziała
znajoma, z którą wychodziłam z teatru. A ponieważ daleka jestem
od stwierdzenia, że i ja widziałam wszystko, więc trudno mnie
zaskoczyć, przyznaję od razu, że mocno mnie oszołomił Złoty
Smok, najnowsza propozycja Sceny Margines.
I od razu też dodam, że
trudno pisać o tej sztuce tak, żeby nie zdradzić zbyt wiele – a
nie chcę państwu odbierać przyjemności zaskoczenia, szukania
odpowiedzi i pytań, jakie należy sobie siedząc na widowni
postawić.
Tytułowy Złoty Smok to
chińsko–tajsko–wietnamska restauracja, nad którą wznosi się
budynek. Kilka pięter, kilkanaście mieszkań, kilkudziesięciu
mieszkańców i ich opowieści, pozornie nie związane ze sobą, z
których wyłania się wspólna historia, oglądana z różnych
miejsc, opowiadana na kilka głosów – i to jak opowiadana!
Śpiewem, tańcem, krzykiem, szeptem.
Kilkuosobowa chińska rodzina,
dwie stewardessy, sklepikarz, pijący z rozpaczy mąż i porzucająca
go żona i wreszcie niemal żywcem wyjęci z bajki La Fontaine'a
Mrówka i Pasikonik – to wszystko rozpisane na pięcioro aktorów.
Tak, rachunek może się nie zgadzać, ale to nie szkodzi, nie ma
znaczenia. Nie ma znaczenia płeć, kostium, rekwizyt. Komedia
omyłek? Nic z tych rzeczy. Oniryczny, absurdalny,
post–postmodernistyczny koktajl, zlepek obrazów i dźwięków.
Najpierw wygląda to jak wygłup, żart, przeciągająca się próba.
Sens pojawia się później, jak łódź z uchodźcami na dalekim
oceanie, jak ludzki ząb na dnie zupy w chińsko–tajsko–wietnamskiej
restauracji. I wtedy kończą się wygłupy.
Rzeczownikiem "człowiek"
rządzą przypadki. To one rzucają nas w jakiś punkt czasu i
przestrzeni, wybierają po której stronie granicy jesteśmy, czy
zamawiamy dania z karty, czy stoimy na zmywaku. Czy jesteśmy mrówką
skrzętną, bogatą, czy lekkoduchem pasikonikiem, zdanym na łaskę
innych.
Reżyser Iwo Vedral przestawił
o 90 stopni scenę i widownię, aktorom założył przypadkowe
kostiumy, dorzucił garść przedmiotów. I z tego pozornego chaosu
ulepił Złotego Smoka. Spektakl, który zapiera dech. A przy tym
zaskakująco mało wymagający od widowni – jeśli kogoś jakimś
cudem nie zmusi do głębszych refleksji, to przynajmniej rozbawi
piosenkami. I tym, że blondynka pokazuje biust.
Fantastyczne są w tym
spektaklu kobiety – demoniczna lub naiwna Joanna Fertacz i
Małgorzata Rydzyńska, którą widziałam wcześniej jako rozpustną
zakonnicę i nie całkiem niewinną nastolatkę, ale dopiero tu, w
Złotym Smoku, w tej przedziwnej podwójnej roli kupiła mnie bez
reszty. Jej monolog o powrocie do domu jest wstrząsający i piękny,
zapada w pamięć na długo.
Świetni są również
mężczyźni – kapitalnie obsadzony Jarosław Borodziuk, Grzegorz
Gromek, co jakiś czas kradnący innym całe show i zaskakujący
Dominik Jakubczak, i zabawny, i wzruszający. Mam wrażenie, że
nareszcie otworzył się i pokazał swoje możliwości, udowodnił,
że potrafi zagrać wszystko – nawet młodą chudą Chinkę.
Trudno byłoby jednym zdaniem
powiedzieć, jak jest Złoty Smok. Wychodzi z ramki, z każdej
strony. Jest wyjątkowy, a przede wszystkim idealnie nadający się
do tego, by być wizytówką Sceny Margines – taka przecież miała
być i taka była w swych początkach. Miejsce nieco szalone,
eksperymentalne, byt odrębny, zupełnie inny niż mała i duża
scena statecznego teatru w mieście wojewódzkim. Budząca emocje,
prowokująca do pytań. Udało się.
Jeśli czegoś się obawiam,
to tylko tego, że przedstawienie w swoich najgłośniejszych i
najradośniejszych momentach rozejdzie się w szwach – kiedy
publiczność reaguje żywiołowo, trudno się powstrzymać przed
dokręcaniem śruby. Ale obym się myliła. Bo teraz Złoty Smok jest
przedstawieniem niemal doskonałym. Nie musimy się go wstydzić, ba,
powinniśmy być dumni. Życzę mu, żeby było o nim głośno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz