Z przytupem zakończył się
rok 2014 w olsztyńskim teatrze Jaracza – premierą Amadeusza
Petera
Shaffera. Sądzę, że nie ja jedna na nią czekałam. Duża scena po
prostu zasługiwała na przedstawienie takie jak to – po przewie
związanej z remontem potrzebowała oswojenia, przekonania do siebie
aktorów i widzów. Nie zrobiły tego Czerwone Nosy, udało się
Amadeuszowi.
Sztuka Petera Shaffera –
opowieść o wspaniałym kompozytorze, nie dającym się wciskać w
ramki jako człowiek i artysta, i o jego wrogu, który boleśnie
przekonuje się o różnicy między zdolnościami a geniuszem –
znana jest przede wszystkim z ekranizacji Miloša Formana.
Starsi widzowie mogli też mieć szczęście i oglądać
przedstawienie w warszawskim Teatrze na Woli, z Tadeuszem Łomnickim
w roli Salieriego i reżyserującym spektakl Romanem Polańskim –
Amadeuszem.
W olsztyńskiej inscenizacji
Mozart to duże dziecko, nie potrafiące dostosować się do
istniejących reguł. A przy tym swoim geniuszem wyprzedzający
współczesnych o epokę – jego muzyka to nie były po prostu
zgrabne melodie, to była rewolucja. Dawid Dziarkowski jest
rewelacyjny, chociaż, przyznam, bałam się, czy podoła takiej
roli. Ubiegłoroczny absolwent olsztyńskiego studia poradził sobie
koncertowo, tą rolą pokazuje, a raczej pozwala przeczuć, ile
możliwości w nim jeszcze drzemie.
Głównym bohaterem
„Amadeusza” jest jednak Salieri, zagrany – często to powtarzam
– jak zwykle bardzo dobrze przez Macieja Mydlaka. Jego bohater jako
starzec to nie szaleniec, lecz człowiek świadomy swej porażki –
w potyczce z Mozartem, w wojnie z Bogiem. Młody Salieri, znający
siłę swojej władzy, to przerażony, a może raczej porażony
geniuszem młodszego Mozarta rzemieślnik. Skoro nie może Mozartowi
dorównać, robi wszystko, żeby go zniszczyć.
Bardzo dobrą rolę stworzyła
Agnieszka Giza – nareszcie jest na scenie kobietą, a nie
nieokrzesaną nastolatką. Jako Konstancja jest wzruszająca, a część
drugiego aktu po prostu należy do niej.
Rozczarował mnie powtarzalny
Cezary Ilczyna, jako lokaj Salieriego bywa łudząco podobny do
księdza z Czerwonych Nosów. Nie jest to wielką wadą, ale może
znudzić, dziwię się, że reżyserzy uparcie obsadzają go w
podobnych rolach.
Powtarza się również duet
Radosław Hebal – Paweł Parczewski, chociaż tu już tylko
obsadowo. W podwójnej roli Venticella są jakby z innej bajki, ale
za to bardzo charakterystycznie dla reżysera, zwłaszcza w scenach
pantomimicznych.
Dwór, z którym mierzy się
Amadeusz jest jak zgrany zespół – nieco przerysowany i nie tylko
w przenośni koturnowy. Marcin Kiszluk – pozbawiony własnego
zdania Cesarz, Marcin Tyrlik – zniewieściały libertyn (nie, nie
zagrał jeszcze roli, w której by mi się nie podobał), Dariusz
Poleszak – kapryśny i władczy Szambelan, Marian Czarkowski –
zmęczony dyrektor opery, nie próbujący nawet pojąć geniuszu
Mozarta. Niemal każde ich pojawienie się na scenie budzi wybuchy
śmiechu, tym bardziej przerażający są w chwilach, kiedy
uświadamiamy sobie, jak wiele od nich zależy.
Zdjęcia pochodzą ze strony Teatru.
Dobry tekst, dobra obsada. A w
tym wszystkim świetna scenografia, piękne kostiumy i oczywiście
bezkonkurencyjna muzyka. Może powinnam narzekać, krytykować za
zachowawczość, twierdzić, że klasyczny teatr to przeżytek, że
teraz trzeba poszukiwać, eksperymentować? Może powinnam, ale cóż
poradzę, że dawno nie wychodziłam z naszego teatru z takim
poczuciem spełnienia.
Bo Amadeusz to spektakl przez
duże S. Dla tych, którzy lubią dobry tekst w dobrym wykonaniu i
pięknej oprawie. Amadeuszowi daleko do eksperymentów, do teatru
formy, ale za to blisko do wzruszeń. I niekończących się
oklasków.
A o to też w teatrze chodzi.